Zgodnie z obietnicą: zaczynamy od ryb. Któregoś dnia zażywając kąpieli słonecznych na plaży w okolicach Durres doszliśmy do wniosku, że wszyscy mamy ochotę na porządną, morską rybę. Dopytaliśmy rodzinę na leżakach obok, która poleciła nam restaurację na plaży mówiąc, że jest tam naprawdę dobry kucharz. A znajomość plażową zadzierzgnęliśmy wcześniej z mamą, ewidentnie głową rodziny, która przysłuchiwała się naszym rozmowom i w końcu nie wytrzymała, i zapytała: „Czy jesteście z Rosji?” Pamiętajcie, że to lato 2022, wojna w Ukrainie trwa w najlepsze. A ton głosu tej Pani postawiłby na baczność samego Władimira Władimirowicza. To, że ludziom Europy Zachodniej zlewają się w jedno wszystkie języki słowiańskie, to wiedziałam dawno. Ale pomylenie polskiego z rosyjskim latem 2022 roku była dla nas czymś w rodzaju „faux pas”. Nasze miny chyba powiedziały wszystko. A jak doprecyzowaliśmy, że jesteśmy z okolic Krakowa, to nasza rozmówczyni rozwinęła listę pytań i tematów do omówienia. No i to ona poleciła restaurację na rybny obiad.
Po plażowaniu z mineralną, figami i paczką ciastek – byliśmy niemiłosiernie głodni. Dopadliśmy stolika w rzeczonej restauracji, nie przymierzając, jak wilcy. Wyłuszczyliśmy nasze potrzeby: ryba z frytkami i sałatką x 5! Pan przyjmujący zamówienie dopytał, czy dla dzieci aby na pewno też taka pełna, dorosła porcja. Nasze pociechy prawie się obraziły. I mój syn i moja bratanica są z tych, którzy nijak nie przystają do obiegowej opinii mówiącej, że dzieci nie lubią ryb. Nasze – uwielbiają!
Zatem dostaliśmy nasze ryby, z sałatką i frytkami. I lokalny chlebek z oliwą. Wszystko przepyszne. Takie obiady powinny być przepisywane przez psychologów jako panaceum na zły nastrój. Słońce, morze w zasięgu wzroku, lekka bryza, na talerzu coś, czego nie powstydziłby się Neron na swoich rzymskich ucztach. Jak to jednak bywa, wszystko ma swój koniec. Trzeba się zbierać. Prosimy zatem o rachunek, z którym za chwilę przychodzi sam kucharz i zaczyna tłumaczenie. I już sam wstęp nam się nie spodobał. No bo niby dlaczego trzeba nam tłumaczyć nasz rachunek za obiad… Mnie zapaliły się wszystkie czerwone światełka w głowie. I słusznie. Pan w końcu położył przed nami rachunek i… zdębieliśmy! Było na nim ponad 60 000 leków! Czyli dobrze ponad 500 eur! Nie wiem czy zwróciliście na to uwagę, ale nigdzie powyżej nie wspomniałam, że wybieraliśmy coś z karty. Zasiedliśmy sobie „po pańsku” i powiedzieliśmy co chcemy, nie sprawdzając cen. Na widok tego rachunku skomentowałam ten fakt i naszą głupotę. Dzieci nagle ucichły, czując aferę w powietrzu. Pozwoliłam sobie na komentarz do kelnera i kucharza, że to najprawdopodobniej jakieś „misunderstanding”. Jedzenie było pycha, ale stosunek jakości do ceny jednak jest nieco niepoprawny… Panowie się oburzyli. Podkreślili że pytali, czy dla dzieci też pełne porcje, i że to porządne morskie ryby. I że jakiej niby ceny się spodziewaliśmy. Afera wisiała w powietrzu, zwłaszcza że rozmowa była dość głośna. Klienci przy stolikach obok porzucili konsumpcję na rzecz widowiska, którego byliśmy głównymi aktorami. Sytuacja była naprawdę patowa. My swoje – oni swoje. My już myśleliśmy o tym, żeby wzywać policję. A słowo policja brzmi podobnie we wszystkich językach. Gospodarze zrozumieli o czym mówimy. I to był ten moment kiedy ich miny, tak szczerze zaskoczone, rozświetliły jakiś trop w naszych umysłach. Coś jest ewidentnie nie tak! Tylko co? Nagle błyskawica pomysłu na wyjście z tej sytuacji oświeciła mojego brata, który zapytał, ile to będzie w euro. Na co panowie rachu-ciachu szybciutko przeliczyli i pokazali na kalkulatorze kwotę nieco powyżej 40 eur. Jak zobaczyłam te 40 eur to zakomunikowałam bratu, że skoro ma w gotówce to euro, to daje im je i wychodzimy, póki je chcą. Oddam mu po zawyżonym kursie jak będzie chciał. No ale mój brat, inżynier, z podejściem techniczno-systemowym nie byłby sobą, gdyby nie chciał się dowiedzieć, o co tu właściwie chodzi. Nasi gospodarze też ewidentnie uspokoili się, jak zobaczyli 50 euro w ręce brata i spadek ciśnienia po naszej stronie. Paweł zapytał ich czy mają odpowiedniki w lekach tych dla tych pięćdziesięciu euro i czy mogą pokazać. Panowie nieco zdziwieni, ale jak na prawdziwych mężczyzn przystało, wyciągnęli portfele i zwitki banknotów, których suma dawała nie 60 000 tylko 6 000 leków. Oni już wtedy zrozumieli skąd ten cały ambaras. Skreślili jedno zero na rachunku i zapytali czy tak będzie OK. No pewnie, że tak będzie OK. Zapłacimy za obiad niecałe 300 zł a nie 3 000 zł. Ewidentnie dostarczyliśmy klientom restauracji tematów do rozmów i opowieści. Było to widać po reakcjach, kiedy telefony poszły w ruch. To był dobry przykład na to, jak bardzo nieświadomość pewnych zwyczajów może być podłożem problemów, a przynajmniej małej awantury. Albania w latach sześćdziesiątych przeprowadziła denominację. Ale taką dziwną, z punktu widzenia zmian inflacyjnych w Polsce lat dziewięćdziesiątych. My odcięliśmy trzy zera. Oni tylko jedno. I to kilkadziesiąt lat temu! Informacja o „starych” i „nowych” lekach jakoś uciekła mi w ferworze przygotowań do wyjazdu. Lub się na niej za bardzo nie skupiłam. Przecież skoro takie zmiany miały miejsce w latach sześćdziesiątych, to jaki mogą mieć wpływ na nasze wakacje. Ano, jak widać, miały! Albańczycy oczywiście używają tylko „nowych” leków, ale zwłaszcza starsi, i zwłaszcza w mniejszych miejscowościach cały czas, używając nowych banknotów, operują nomenklaturą przypisaną do starych. Jakim cudem ta historia przytrafiła się nam dopiero w połowie pobytu? Wracając do domu szybko analizowaliśmy nasze dotychczasowe zakupy. Sprzedawca w naszym sklepie, gdzie codziennie robiliśmy zakupy, jak i kelnerka w restauracji w górach, byli młodymi ludźmi. W restauracjach na riwierze dostawaliśmy paragony z kas fiskalnych ( co nie jest obowiązkiem w Albanii), zatem tak jakoś się stało, że nie zetknęliśmy się z kwestią. Ale już tego samego dnia, w drodze powrotnej okazało się, że nic a nic wody nam nie zostało. A pić się chce. Jadąc przez mniejsze miejscowości za kilka minut wypatrzyłam szyld, który mógł być szyldem lokalnego spożywczaka. Tak też było. Zostawiłam wszystkich w samochodzie, weszłam do sklepu rozglądając się za lodówką. Była. Wyciągnęłam z niej 5 buteleczek wody mineralnej i paczkę herbatników z półki. Sprzedawczyni, tak na oko sześćdziesięcioletnia, przerwała rozmowę ze starowinką, która ewidentnie była tam w celach towarzyskich, i podeszła mnie skasować. Gestem zapytała czy to wszystko i ręcznie policzyła w notesiku koszty. Odwróciła karteczkę do mnie. Było tam prawie 5 000 leków. Ale teraz już byłam mądrzejsza o doświadczenia restauracyjne. Dałam Pani 500 leków. Pani bez mrugnięcia wydała resztę i uśmiechnęła się na do widzenia! Potem jeszcze kilka razy zdarzyły nam się takie rachunki, zwłaszcza jak nasz sklep w Tepelene po sjeście nie był jeszcze otwarty, a obok mini sklepik zarządzany przez starszego pana już tak. Kupując chleb i mineralną znowu dostałam karteczkę z rachunkiem w tysiącach. Zapłaciłam w setkach i wszyscy byli szczęśliwi. Świadomość takich niuansów na pewno może zaoszczędzić trochę nerwów podczas wakacji.
Spędzając wieczór na leżakach nad rzeką za domem zastanawialiśmy się, gdzie by tu pojechać następnego dnia.






Mapa jak nic mówiła, że czas na Gjirokastrę. Miasto oddalone o niecałą godzinę jazdy z Tepelene, a znane głównie z dwóch rzeczy: średniowiecznego zamku, którego wieża zegarowa zdobi 90% przewodników po Albanii, i z tego, że to rodzinne miasto Envera Hodży, powojennego dyktatora Albanii. Gjirokastra, to oprócz Berat, jedno z dwóch albańskich miast-muzeów. Aby dotrzeć do zamku, trzeba się wpiąć na wzniesienie, na którym go zbudowano. Pisałam w pierwszej części, że to ciepełko, o którym marzyliśmy w czasie zimnej, polskiej wiosny jeszcze da nam się we znaki. Czterdzieści stopni Celsjusza, to nie jest to, o czym człowiek marzy wspinając się kamiennymi schodkami na wzgórze zamkowe. Jednak dotarliśmy. Wieża zegarowa jest na swoim miejscu, muzeum militariów w zamku również. Wypłowiały Lockheed T-33 też, nieco porośnięty trawą. To amerykański samolot zwiadowczy, który musiał awaryjnie lądować w Albanii w 1957 roku. I od tego czasu fakt jego posiadania był przedstawiany jako triumf albańskich władz nad amerykańskim lotnictwem….
Gjirokastra jest uroczym miasteczkiem, nastawionym na turystów, z ogromna ilością sklepików z pamiątkami, gdzie wydaliśmy trochę pieniędzy. Zachwyciła nas zwłaszcza kolorystyka lokalnej ceramiki. Zakupiliśmy misy, filiżanki, salaterki, podstawki na stół pod gorące naczynia. Nie uwzględniliśmy tylko jednego. To wszystko jest tworzone w celach dekoracyjnych. Przecudnego koloru misa, która idealnie nadawałby się na letni stół na sałatę, pozostanie tylko dekorem. Jedno użycie spowodowało mocno widoczne obtłuczenia koloru. Te cudeńka są ręcznie malowane, ale już nie wypalane. Dlatego, w odróżnieniu np. od marokańskiej ceramiki z Fezu, nadają się tylko do dekoracji.
Tutaj również, podobnie jak w Gori w Gruzji, znaleźli się tacy, którzy stwierdzili, że kubeczek z twarzą dyktatora to świetny pomysł na pamiątkę z wakacji. Kubeczki i inne gadżety z twarzą Envera Hodży mnożą się tu na potęgę. Zakładam jednak, że to rodzaj lokalnej atrakcji. Nigdzie nie doczytałam, żeby Albańczycy tęsknili na swoim dyktatorem. W odróżnieniu od sporej części Gruzinów i Rosjan, którzy do tej pory chodzą z transparentami z twarzą Stalina






Zostawmy dyktatorów. Wakacje trwają, zatem kolejny wieczór na leżakach z książką i lokalnym winem urodził kolejny pomysł na wycieczkę. Skoro byliśmy w Gjirokastrze, to nie może zabraknąć i wycieczki do Berat. Berat jest znane jako „miasto tysiąca okien”. Jak zerkniecie na zdjęcia, to zrozumiecie dlaczego. Po dwóch godzinach jazdy zaparkowaliśmy samochód na parkingu w Berat. Tylko jakoś nikt nie spieszył się do opuszczenia klimatyzowanego pomieszczenia. Samochodowy termometr pokazywał na zewnątrz 46 stopni Celsjusza! Nawet taki ktoś jak ja, zakochany w turystyce poznawczej, ma jakieś granice zdrowego rozsądku. U mnie pewnie są przesunięte kapkę dalej, jednak te 46 stopni nawet mnie sprowadziły na ziemię. Zwiedzanie kamiennego, nagrzanego miasta w taki upał jest dla najwytrwalszych. Obiad, który zjedliśmy w klimatyzowanej restauracji przedłużaliśmy nienaturalnie i nic nas tak nie rozczarowało, jak informacja, że nie serwują tam deserów. No naprawdę! Co za pomysł! Bez deserów? Musieliśmy wyjść i poszukać lodziarni, która niestety była mini barem, bez klimatyzacji! Resztki samozaparcia spowodowały, że z promenady nad rzeką Osum wspinaliśmy się kamiennymi uliczkami na zamek. Tam zdarzyło się coś, o co siebie nie posądzałam. Dałam aparat mężowi i poprosiłam o zrobienie zdjęć. A sama z dziećmi ukryłam się w cieniu drzew i kamiennych murów. Oznajmiłam również bratu i mężowi, że ani myślę w ten upał wracać tymi kamiennymi schodami do samochodu. Panowie bez słowa zeszli po samochód i podjechali pod zamek. Najbardziej zdziwiona była moja bratanica. Nie mogła uwierzyć, że ciocia odpuściła jakieś zwiedzanie! No, ale pomyślcie sami: 46 stopni Celsjusza! Chyba jestem usprawiedliwiona?



Wieczór, jak zwykle na leżaku z lokalnym winem, tym razem przyniósł nieco inny pomysł na wycieczkę. Gjirokastra i Berat, z temperaturami, które nas tam przywitały, spowodowały, że szukaliśmy czegoś innego w charakterze. I znaleźliśmy. Kanion Lengarica i ciepłe źródła. Wertując blogi o Bałkanach nie raz i nie dwa znalazłam wpisy mówiące o tym, że ciepłe źródła w Benja to świetny pomysł: cieplutka woda, zapach siarczanów podobno nieodstraszający, kąpiel na pewno przyjemna i wskazana. Wszystko pewnie prawda, ale nie w sezonie! My zajechaliśmy tam w pierwszej połowie sierpnia. Pełny parking, a co za tym idzie tłum ludzi korzystających ze źródeł. Cały czas byliśmy w trakcie ogromnych upałów, dlatego temperatura źródeł była przyjemnie chłodna, a nie przyjemnie ciepła. Zapach siarczanów rzeczywiście po pierwszych wdechach stawał się statusem tu i teraz i nie drażnił. Natomiast znalezienie miejsca na ręcznik było już wyzwaniem. Miejsce zaczyna być sławne turystycznie nie tylko wśród Albańczyków. Usłyszeliśmy tam i Włochów, i Francuzów, i Niemców. Na wielu blogach znajdziecie fotografie z tych źródeł zupełnie bez tła w postaci plażowiczów. Nam nie dane było takie zrobić. Oboje z mężem wręcz polowaliśmy na moment, żeby sfotografować Most Sędziów bez kolejnego turysty-plażowicza. Prawie nam się udało. Kanionu Lengarica nie przeszliśmy, ale mając nasze 4×4 – objechaliśmy. Zjeżdżając z powrotem w dół nie spieszyliśmy się. W końcu mieliśmy gorące wakacje. W którymś momencie zdaliśmy sobie sprawę, że dość szybko, jak na tę górską drogę, zbliżają się do nas dwa samochody terenowe. Ewidentnie się spieszyli. My nie. Mój mąż przykleił się do prawej strony szutrówki, żeby ich przepuścić. Podziękowali nam klaksonami i machaniem. Nikogo z nas nie zdziwiło, że to samochody na polskich blachach. Polacy mają jednak w sobie ten gen podróżowania, który jest mocno zminimalizowany u Francuzów czy Belgów.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na późny obiad. Jedliśmy albo baraninę albo kozinę. Śmialiśmy się, że te wakacje upływały nam pod znakiem niespodzianek restauracyjnych, czy to cenowych, czy gastronomicznych. Właściciele zajazdu byli starszym małżeństwem, z którym ciężko było skomunikować się w innym języku niż albański, ale za to gospodarz panował perfekcyjnie nad grillem. I tak naprawdę nie miało dla nas żadnego znaczenia, czy jedliśmy kozinę czy baraninę. Cokolwiek to było, było pyszne.



Jest taka prawda o wakacjach, że kiedyś się kończą. Nas też dopadła. Trzeba było spakować dobytek i ruszyć w drogę powrotną. I oczywiście odstać swoje na granicach. Nie wiedzieć czemu, w drodze powrotnej to czekanie jakoś mniej drażniło. Wieczorem dotarliśmy do Serbii i zaczęliśmy szukać jakiegoś noclegu pod Belgradem. Znaleźliśmy. Kolację zjedliśmy w motelowej restauracji, gdzie moja bratanica stwierdziła, że „śmierdzi tu”. Popatrzyliśmy na nią i na siebie, i po chwili wiedzieliśmy o co jej chodzi. Spieszę poinformować, że nie cuchniało tam jakoś kloaczo, ale… Miejsce swoje lata świetności miało gdzieś w latach dziewięćdziesiątych. Może było odnawiane po wojnie, a może uchowało się bezremontowo z wojny. Na ścianach były drewniano-materiałowe obicia, które dawno powinny być zmienione. Klienci podczas imprezy urodzinowej, która tam trwała, palili. Zatem można przypuszczać, że palili tam wszyscy, którzy mieli na to ochotę. Zatem to, co dziecko określiło mianem smrodu, było zapachem prawie trzydziestu lat braku inwestycji, setek ludzi, którzy się tam przewinęli i tysięcy wypalonych papierosów. I jak siostra po powrocie zapytała mnie, czy widać, że Serbia nie jest w Unii, to wiedziałam co jej odpowiedzieć.
Ale nie chciałabym Serbią kończyć wpisu na temat kraju orłów.
Pomimo tego, że chwilami mogło nam się wydawać, że przenieśliśmy się w czasy z dzieciństwa i młodości lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to Albanię szczerze polecam. Może nieco poza sezonem, żeby nie dopadły nikogo upały ponad czterdziestostopniowe, ale jest to na pewno kraj, który ma za sobą moc doświadczeń, i mnóstwo do zaoferowania. Trzeba tylko umieć wypatrzeć te wartości, sprzedawane ciągle bez nachalnego marketingu. Powinniśmy to jeszcze potrafić, mimo tych ponad trzydziestu lat uciekania u nas od tego, co właśnie jest w Albanii wartością.


