Przez pół swojego życia miałam problem z ambicją. Jaki? Z czyją ambicją? Problem z ambicją mamy w stosunku do mnie. Mama chyba nawet nieświadomie, jako lokalna nauczycielka matematyki nie przyjmowała do wiadomości, że nie musimy być, jako jej dzieci, najlepsi. Ja, jako najstarsza, chyba najwięcej wojowałam. Zwłaszcza w liceum. Czasami te boje były dość sensowne. Czasami głupie. Coś w stylu: na złość mamie odmrożę sobie uszy. Moje młodsze rodzeństwo na pewno miało potem łatwiej. Sami przyznają, że oni nie pamiętają takiego wojowania o oceny jakie było moim udziałem. Do szału doprowadzało mnie szkolne indagowanie mamy:
– Jak w szkole?
– Dobrze.
– Co dostałaś?
– Czwórkę z fizyki.
– Dlaczego nie piątkę?
Wtedy zazwyczaj dochodziło do wymiany zdań, która może niekoniecznie nadaje się do powtórzenia.
Apogeum kłótni z ambicją w tle miało miejsce po takiej wymianie zdań:
– Jak w szkole?
– Dobrze.
– Co dostałaś?
I wtedy ja z nieukrywaną dumą, zwłaszcza, że byłam w klasie humanistycznej i przedmioty ścisłe, to nie był obszar, po którym poruszałam się bez trudności:
– Piątkę z fizyki.
– Dlaczego nie szóstkę?
Oj… wtedy poszło na noże. Przez dom przetoczył się Armagedon. Towarzyszyły temu efekty specjalne: burze słowne, efekty dźwiękowe w postaci trzaskania drzwiami, kopanie w meble i temu podobne atrakcje. Na szczęście na scenę wkroczył tata który, mimo że dyplomatą nigdy nie był, tutaj akurat kilkoma komentarzami w punkt uspokoił dwie furie.
Taka niezdrowa ambicja potrafi mocno emocjonalnie zakręcić w stosunkach. Mamie do tej pory się za nią ode mnie dostaje niby żartem, od czasu do czasu, podczas niedzielnych obiadków. Ten tekst też jest tego przykładem.
No ale cóż ja?
Ja postanowiłam, tak jak nie Polak, uczyć się na czyichś błędach. Bardzo, ale to bardzo starałam się i dalej staram zachować jakąś zdrową równowagę w wymaganiach edukacyjnych w stosunku do moich synów. Na czym niby ta równowaga miałaby polegać? Na określeniu, że te wymagania jednak są. Tróje z angielskiego czy informatyki są jednak piętnowane. Obaj moi synowie, w odróżnieniu ode mnie, to umyły ścisłe. Napisanie gry przychodzi im znacznie łatwiej niż zapamiętanie kilku podstawowych faktów z kampanii wrześniowej. A czytanie powieści po angielsku jest dla nich bardziej zrozumiałe niż czytanie „Nie-Boskiej komedii” po polsku. Hmm… to akurat bardzo dobrze rozumiem… Ręka do góry jeśli ktoś dzisiaj rozumie dramaty romantyczne!
Ta ambicja jednak we mnie siedzi i bardzo dużo energii wymaga od mnie zaakceptowanie trój z historii lub geografii.
Największą przyjemność sprawiła mi kiedyś moja własna siostra, nauczycielka historii, która kiedyś podczas lekkiej rozmowy o dzieciach powiedziała mi jak to bardzo widać, że staram się mądrze wytyczać zdrowe granice wymagań tam, gdzie te granice są oczywiste i nie do odpuszczenia, i odpuszczać tam, gdzie nie ma po co wojować. Ona chyba do tej pory nie zdaje sobie sprawy jaki prezent zrobiła mi tą opinią. Jak odłożyłam słuchawkę to… popłakałam się z emocji.
Ale, ale… to dopiero początek historii o ambicji. Ona jest gdzieś w genotyp rodzinny wpisana. I ujawnia się w najmniej oczekiwanych momentach.
Siedzę sobie kiedyś w czerwcu w domu, przy biurku. Pracuję. (Miałam jakieś większe kalkulacje do zrobienia w pracy, a wtedy znaczniej łatwiej skupić się w domu niż w gwarze otwartej przestrzeni biurowej z ośmioma osobami w dziale.) Humor mi dopisuje. Kalkulacje idą dość szybko i sprawnie. I nagle, tak dość wczesnym popołudniem telefon od starszego syna:
– Mamo, przyjedziesz po mnie?
Zdębiałam. Gdzie mam przyjechać? Do szkoły? Która jest jakieś sześćset metrów od domu? Ale mózg podpowiada, że on ma jakiś dziwny głos, i do tego chyba rano samochodem do szkoły pojechał. Oboje z mężem stwierdziliśmy, że niech jeździ. Na początek po okolicy, żeby nabrał pewności za kierownicą po dopiero co zdanym egzaminie na prawo jazdy. Od razu myśl jak piorun:
– Coś się stało? Miałeś wypadek?
– Nie… Możesz przyjechać na stadion miejski?
Nic nie rozumiałam z tego co do mnie mówił. W końcu on sam stwierdził, że ta rozmowa nie mam sensu:
– Mamo, daję ci do telefonu nauczycielkę. Nie chce mnie puścić samochodem do domu.
I wtedy wszystkiego się dowiedziałam.
Była druga połowa czerwca. W szkołach zazwyczaj to już czas klasyfikacji. Oceny końcowe raczej wystawione. Niedobitki walczą albo o lepszą średnią, albo wręcz o przetrwanie i promocję do następnej klasy.
W szkole mojego syna jest grupa lekkoatletów, która mocno się udziela i reprezentuje szkołę na różnych zawodach sportowych. Często tak jednak bywa, że ci ze świetnymi wynika sportowymi mają kłopoty z innymi przedmiotami w szkole. I tak się złożyło, że jeden rezerwowy w biegach krótkich nie wystarczył. Nauczycielka z matematyki wyznaczyła termin na poprawę decydującego sprawdzianu dokładnie w tym samym terminie, na który zaplanowane były lekkoatletyczne zawody powiatowe. Część zawodników niespecjalnie miała wybór. Starcie nauczyciel matematyki versus nauczyciel wychowania fizycznego należy zaliczyć do zwycięskich dla nauczyciela matematyki. Część drużyny musiała zrezygnować z zawodów na cześć poprawy sprawdzaniu.
I tu na scenę wchodzi ambicja. Reszta drużyny nie chciała zrezygnować ze startu i szukała zastępstwa. Padło na mojego syna. Uczeń z dobrymi wynikami, wszystkie oceny wystawione, do tego bardzo sprawny fizycznie. Czegóż chcieć więcej. Kuba namawiany usilnie przez okaleczoną część drużyny i mniej nachalnie przez nauczyciela, zgodził się zastąpić jednego z nieobecnych.
Tyle że zawody miały się odbyć już. Za dwa dni. Czyli tak naprawdę mój syn stanął do tych zawodów z marszu, a raczej prosto z ławki szkolnej. A trzeba dodać że to sprawny młodzieniec. Mimo, że z bardzo dobrymi wynikami w nauce, to nie ma nic wspólnego z archetypem szkolnego nieudacznika sportowego w przekrzywionych, rogowych okularach, który jest popychadłem na lekcjach w-f. Jednak sprawny, to nie to samo co trenujący systematycznie jakąś dyscyplinę sportową. Kuba stanął do tych zawodów po jednym treningu z kolegami i po podstawowych informacjach od nauczyciela. A drużyny przeciwników to byli lekkoatleci, od lat trenujący wspólnie, często w tych samych składach od lat, albo co najmniej od miesięcy. Drużyna mojego syn na pewno była rozbita czysto sportowo, biorąc po uwagę możliwości w załatanym składzie, jak i mentalnie. Nie było mnie tam, zatem mogę się tylko domyślać z dalszego przebiegu historii jak mocno motywowali Kubę. Odpowiedzialność za drużynę i ambicja już mocno stoją na scenie tych wydarzeń.
Najpierw eliminacje. Przyjemna czerwcowa pogoda, słońce za chmurami, lekki wiaterek, nowa bieżna. Jest! Udało się. Zakwalifikowali się!
Teraz zawody właściwe. I co się dzieje z moim dziewiętnastoletnim synem? Stres, rywalizacja, dotychczasowy, niestandardowy, duży wysiłek, no i ambicja robią swoje. Kuba daje z siebie wszystko, a nawet więcej niż powinien. Ciemność w oczach. Łapanie powietrza rękami, żeby nie upaść. Interwencja ratownika medycznego.
Zaparkowałam na małym parkingu przy stadionie. Dzwonię do Kuby z pytaniem gdzie go szukać. Zgodnie z ustaleniami czekam przy bramie wejściowej. Idzie razem z nauczycielką i chyba ratowniczką medyczną obsługującą zawody. Moja mina musiała być bezcenna, ponieważ obie panie zaczęły od raz tłumaczyć, co się stało. Nauczycielka tłumaczyła się, że zabroniła mu wsiadać do samochodu, mimo że tłumaczył jej, że ma swój samochód za bramą i może wracać sam do domu. Jednak są jeszcze rozumni nauczyciele w szkołach! Minister Czarnek nie odstraszył wszystkich! Jak ja byłam jej wdzięczna za ten zakaz widząc nieswojego, bladego jak ściana syna. Patrzyłam chyba na całą ich trójkę trochę błędnym wzorkiem. Nie do końca rozumiałam co się stało. Jak to możliwe, aby mój zdrowy syn, przykład naprawdę krzepkiego, silnego chłopaka – zasłabł? Nie wiedziałam o co pytać nawet. Obie panie zauważyły to od razu. I obie postawiły w stu procentach zgodną diagnozę: ponadstandardowy, niecodzienny wysiłek i ambicja zrobiły swoje. Po pierwszym wysiłku, zakończonym sukcesem, czyli kwalifikacją do zawodów, adrenalina jeszcze dołożyła do pieca. A mój syn jednak jest moim synem i wnukiem swojej babci. Porażki nie są wpisane w jego codzienne słownictwo.
Tylko nie wziął pod uwagę, że organizm to jednak swego rodzaju maszyna. Ma swoje ograniczenia praktycznie „techniczne”. Ambicja nie zastąpi codziennej pracy. Tylko jak się bez ambicji do tej pracy zmotywować?
To chyba nierozłączony tandem!