Lizbona nigdy nie był moim wymarzonym kierunkiem. Nigdy nie była na liście „top 5”, ani na liście „długie weekendy”, ani nawet na liście „ przy okazji”. Po prostu nie istniała w moich planach. Do czasu. To moja siostra nakręciła mnie na ten kierunek. Proponowała, insynuowała, sugerowała, wręcz ględziła już o tej Lizbonie. Co mi pozostało? Z końcem sierpnia zasiadłam do kompa i zaczęłam szukać przelotów i hoteli, z myślą o końcu listopada. Godzina klikania i… wstępny plan organizacyjny był. Plan na atrakcje tylko wstępnie na razie nakreślony. Zamysł był taki, że będę go dopracowywać jak wszystko potwierdzimy. Dzwonię zatem do siostry dumna z porządnej, organizacyjnej roboty i bez wstępów wyrzucam z siebie wszystko, co udało mi się ustalić kończąc pytaniem, czy ma do tego uwagi i czy mogę kupować bilety i rezerwować hotel…

I tutaj wreszcie zaczęło do mnie docierać, że jakoś tak bez entuzjazmu po drugiej stronie słuchawki. I co się okazało? Moja siostra, nauczycielka, zaczyna robić karierę w szkolnictwie! Dostała praktycznie drugi etat w drugiej szkole, wychowawstwo, do tego w klasie integracyjnej. I jak ja wyrzucałam z siebie wstępny plan wycieczki, to ona próbowała wejść mi w słowo i powiedzieć, że… w listopadzie nie ma szans. Nie poleci.

No masz! A ja się właśnie zdążyłam na stolicę Portugalii nakręcić i wpisać ją na jedną z moich list. Próby przekonywania Anki, że to wyjdą tylko dwa, no może trzy dni poza weekendem nie dały żadnych rezultatów!

No rozumiem. Anka nie poleci. Ale czy to znaczy że ja mam nie polecieć? Tylko z kim? Samemu tak trochę smętnie. Zatem zaczęłam robić podchody tu i ówdzie. I jak na złość wszyscy byli na nie. Łącznie  z moimi własnymi dziećmi, którym zaoferowałam usprawiedliwienie nieobecności w szkole! Swoją drogą co za czasy!

Czy pokolenie moich rówieśników, nazwijmy sobie to pokolenie jakoś, np. „ 40 plus”,  wyobraża sobie następującą sytuację: Rodzice w końcówce lat osiemdziesiątych, na początku lat dziewięćdziesiątych oferują nam długi weekend w stolicy państwa zachodnioeuropejskiego. A my mówimy, że jednak nie… może innym razem! Czy wy też macie poczucie lekkiej abstrakcji na myśl o takiej sytuacji? O tempora, o mores!

No cóż, dzieci nie chcą. Ale może druga połowa dałaby się namówić? Miała ku temu pewien powód, o czym może kiedyś.

Czyli bilety kupione, hotel zarezerwowany. Przy okazji finalizowania transakcji zakupu biletów w liniach Ryanair przypomniał mi się Antoni Syrek-Dąbrowski i jego skecz o tym jak tanie linie „robią nas na szaro”, że użyję takiej bardzo delikatnej przenośni. Cytując stand-upera:

„ – U nas pizza za pięć złotych.

 – O super! To poproszę!

 – Płaci pani kartą czy gotówką? Dwadzieścia pięć złotych poproszę.

 – Ale jak to ? Przecież miało być za pięć złotych?

 – Pizza kosztuje pięć złotych, ale włożenie do pieca dwadzieścia złotych. Bierze Pani?”

Za każdym razem daję się na te pięć złotych nabrać. No ale przecież nie polecimy bez walizki, choćby podręcznej.

W dzień wylotu trzasnęłam klapą komputera po południu nienaturalnie o czasie, a o godzinie 22.00 lądowaliśmy w Lizbonie. I od razu na samym początku zachwyciłam się Lizboną. A raczej jej komunikacją miejską. Bilet dobowy dla osoby dorosłej, na wszystkie środki komunikacji miejskiej, czyli na metro, autobusy, tramwaje i windy, w nieograniczonej ilości przejazdów kosztuje jakieś sześć euro i pięćdziesiąt eurocentów, czyli jakieś trzydzieści złotych. Z terminala przylotów wchodzi się praktycznie od razu do linii metra. Za dwadzieścia minut wysiadaliśmy w jednej z dwóch najbardziej znanych dzielnic Lizbony: Alfamie. Hotel oddalony od stacji metra jakieś trzysta metrów. I jak tu nie doceniać pierwszego wrażenia! Lizbona już zdobyła nasze serca prostotą organizacji i cenami transportu miejskiego.

Rano, po dość wczesnym śniadaniu ruszyliśmy w miasto. Zaczęliśmy bardzo klasycznie, czyli starym wagonikiem tramwajowym pojechaliśmy do dzielnicy Belem. Belem, gdyby chcieć ją do czegoś przyrównać, to można by do którejś z ulic odchodzących z Rynku Głównego w Krakowie. Po Alfamie to druga, najbardziej turystyczna dzielnica Lizbony. Jak przeszukacie blogi o Lizbonie to jakieś cztery, z dziesięciu głównych punktów turystycznych znajdują się właśnie w Belem. Zaczęliśmy od „top of the top”, czyli od klasztoru Hieronimitów. I tutaj mała dygresja. Jak zwykle postawiłam nas na nogi dość wcześnie, dlatego pod wejściem do klasztoru byliśmy praktycznie w godzinie otwarcia. I to kolejny przykład na to, że kto rano wstaje, ten… nie stoi w kolejkach! Mieliśmy przyjemność przejść przez klasztor bez popychających się tłumów, gdzie udało się zrobić zdjęcia cudnej urody krużganków bez innych turystów w tle. Przechadzaliśmy się po wnętrzach klasztoru i dziedzińcu przy pięknej, słonecznej pogodzie, co tylko naturalnie zwiększało poziom serotoniny w organizmie. Kolejny punkt dla Lizbony.

Obok klasztoru jest kościół Najświętszej Marii Panny w Belem. Wejście tam jest bezpłatne, jednak regulowane przez pracowników ochrony. Tam już musieliśmy chwilę odstać w kolejce. Czego jednak się nie robi dla „powrotu do przeszłości”. Ja dużą część mojego dzieciństwa spędziłam wodząc palcem po starym atlasie taty i wysłuchując jego opowieści o odkrywcach i podróżnikach. Moi towarzysze z dzieciństwa to Marco Polo, Ferdynand Magellan, Henryk Żeglarz czy Vasco da Gama. Trzej ostatni to Portugalczycy, a w kościele Najświętszej Marii Panny pochowany jest właśnie Vasco da Gama, odkrywca morskiej drogi do Indii. Nie popłynęłam szlakiem da Gamy, byłam tylko przy jego grobie, ale to i tak była przyjemność z tych spełniających marzenia z dzieciństwa. Cudowne uczucie.

Skoro o wielkich odkrywcach mowa, to prosto z klasztoru, spacerkiem dochodzi się do Pomnika Odkrywców, którego obecna konstrukcja została odsłonięta w 1960 roku, w pięćsetną rocznicę śmierci Henryka Żeglarza.

A potem to już tylko spacerek brzegiem Tagu, który tutaj wpada do Atlantyku, i docieramy do Torre de Belem, czyli wieży z Belem. Było już blisko południa, zatem tutaj natrafiliśmy jednak na kolejkę wijącą się do kasy.

Zgodnie z tym, co wyczytaliśmy na blogach o Lizbonie, wieża najładniejsza jest z zewnątrz. Zatem nic nie robiąc sobie z tego turystycznego węża czekającego do kas, a potem do wejścia, poszukaliśmy wzrokiem jakiejś knajpki i zasiedliśmy tam z kieliszeczkiem białego, portugalskiego wina oraz z babeczkami „pasteis de Belem”,  albo jak  kto woli „ pasteis de nata”, słodką wizytówką nie tylko Belem czy Lizbony, ale całej Portugalii. To była kwintesencja przyjemności.

Jednak południe już minęło. Dlatego zebraliśmy się na spacer z widokiem na marinę i za szukanie miejsca na obiad. Poszło szybko i sprawnie. Zamówiliśmy wołowinę przyrządzaną w tradycyjny, tutejszy sposób, z aksamitnym, chyba maślanym sosem. Jeszcze mała butelka wina i desery… i rachunek, który zaskoczył nas bardzo pozytywnie, biorąc pod uwagę to, że byliśmy w stolicy kraju, w miejscu najbardziej turystycznym jak to tylko możliwe. Miłość do Lizbony rosła.

Powrotną drogę do Alfamy też odbyliśmy tramwajem. Zapamiętałam termometr elektroniczny wiszący nad głową motorniczego, który pokazywał dwadzieścia jeden stopni. Idealna temperatura za miejską turystykę. Kolejny punkt dla listopadowej Lizbony.

Popołudnie zaplanowaliśmy na włóczenie się po Alfamie i może przejażdżkę po jej najstarszych częściach symbolem Lizbony, czyli tramwajem numer 28. Odkrywanie Alfamy udało się bardzo, jednak pieszo, nie tramwajem. Kolejka czekających na tramwaj, który poza wszystkim jest normalnym środkiem transportu skutecznie nas odstraszyła. Natomiast uliczki Alfamy z portretami śpiewaków fado zauroczyły nas.

No właśnie, fado! Przecież będąc w Portugalii nie można pominąć tej tęsknej, żałosnej muzyki, której nie usłyszymy nigdzie indziej.

Szybki przegląd stron poświęconych fado i rekomendacji na polskich blogach poskutkował prośbą o rezerwację (niech żyje szybka komunikacja przez Facebooka!)  stolika w restauracyjce w sercu Alfamy. Spędziliśmy wieczór z dobrym jedzeniem, jeszcze lepszym winem i cudownym fado. Koncert, z przerwami, wykonywało dwóch gitarzystów, dwie śpiewaczki i dwóch śpiewaków. Czy to atmosfera miejsca, czy urok chwili, czy siła fado – nie wiem. Wiem za to, że spacer powrotny, o północy, przez Alfamę, nabrał uroku, który chyba można porównać tylko z tym, który pokazuje nam Woody Allen w swoim filmie „O północy w Paryżu”. Nie wiem co mogłabym o tym napisać. Chyba tylko tyle, że nie można tej przyjemności przereklamować. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że Lizbona jest miastem na wzgórzach i spacer  oznacza praktycznie ciągłe wspinanie się, i oczywiście niezauważalne schodzenie.

Kolejny dzień również zaczęliśmy wcześnie. Po to, aby tym razem jednak wsiąść bez większego problemu do słynnego tramwaju numer 28. Rano, kiedy większość turystów jeszcze śpi, nie stanowi to większego problemu. Stary, zabytkowy wagonik tramwajowy toczy się przez wąziutkie uliczki i jest bez przerwy fotografowany przez turystów. Jest grupa zawodowa, która raczej nie jest tym zachwycona: motorniczy tych tramwajów. Stojąc tuż za motorniczym i obserwując lizboński poranek, w którymś momencie zdałam sobie sprawę, że nasz motorniczy co chwila dziwnym gestem pociera sobie nasadę nosa. Dosłownie minuta obserwacji trasy przed nami versus dziwne ruchy motorniczego i wszystko było jasne. Motorniczy nie chcąc zapewne w celebrycki sposób zasłaniać się przed błyskiem fleszy, pocierał nasadę nosa rozpostartą dłonią zawsze, kiedy jakiś turysta robił zdjęcia nadjeżdżającego tramwaju. Każdy ma swój krzyż, jak mawiała moja babcia. Motorniczy tramwaju 28 w Lizbonie dźwiga ciężar sławy swojego tramwaju!

Wyskoczyliśmy z tramwaju przy punkcie widokowym Santo Estevao, i cokolwiek by się potem zadziało lub nie, dzięki porannym mgłom nad dachami Lizbony uwiecznionym w tamtej chwili, tamten dzień już był udany. Widoki były przepiękne i razem z drobnymi handlarzami, którzy mieli tam swoje stoiska, tworzyły niezapomnianą atmosferę

Schodząc nieco niżej można dotrzeć do innego punktu widokowego Santa Luzia, gdzie oprócz cudownych widoków, stworzonych do tego, żeby je fotografować, można podziwiać przepiękne bugenwille i azulejos. O azulejos będzie za chwilę.

Zanim jednak, to po drodze zwiedzamy katedrę Se, czyli Katedrę Najświętszej Marii Panny w Lizbonie. Jak to powiedział mój mąż: każdy ma swoją Bazylikę Mariacką. A przy okazji odkrywania w świetle dnia zaułków Alfamy mijamy kościół pod wezwaniem świętego Antoniego i dowiadujemy się, że św. Antoni nie był z Padwy, tylko z Lizbony właśnie. Schodząc w kierunku dzielnicy Baixe i Chiado chcieliśmy wjechać na kolejny punkt widokowy wykorzystując inny symbol Lizbony: windę Santa Justa. I tak jak wcześniej nie weszliśmy na wieżę w Belem, tak tutaj zaspokoiliśmy się możliwością zrobienia niezliczonej ilości zdjęć i poszukaliśmy miejsca na kawę na Rua Augusta.

Do kawy oczywiście pasteis de nata. Rua Augusta to takie lizbońskie Pola Elizejskie: szeroko, elegancko i wcale nie tak drogo. Tym deptakiem, przechodząc przez łuk triumfalny Arco de Rua Augusta docieramy do Placu Handlowego, który przed trzęsieniem ziemi w 1755 roku nazywał się Placem Pałacowym, ponieważ stał tam Pałac Ribeira, dawna główna rezydencja królewskiej rodziny Portugalii. To taka reprezentacyjna część Lizbony.

Na przystanku przy Placu Handlowym wsiadamy w autobus jadący do Muzeum Azulejo. To kolejny symbol nie tyle Lizbony, ile Portugalii. Sztuka tworzenia, malowania, układania kafli jest mocno związana z Portugalią i tylko tam podniesiona, zasłużenie, do rangi sztuki wysokiej. Bardzo dużo sobie obiecywałam po tym muzeum. I nie ukrywam, że byłam trochę zawiedziona. Trochę tak jak w Łodzi byłam zawiedziona Muzeum Włókiennictwa. W obu tych wypadkach mamy wspaniałą materię, mocno związaną z historią miasta. W obu wypadkach mamy wspaniałe budynki, w których zdecydowano się umieścić wystawy. I w obu wypadkach czegoś zabrakło. Myśli przewodniej? Niebanalnego pomysłu? Są na świecie przemyślane muzea, które nawet małe dzieci wciągają w swój świat. Muzeum Azulejo ma wspaniałe zbiory, po prostu wystawione. Tylko. A tutaj aż się prosiło o pokazanie kuchni tworzenia tych przepięknych kafli.

Po zwiedzaniu muzeum wróciliśmy na Plac Handlowy na późny obiad i włączyło nam się „szwendanie” po okolicy.

Lizbona, ze swoimi zaułkami jest idealnym miejscem do takiego szwendania.

No a na koniec dnia jarmark świąteczny na Placu Rossio, gdzie zamieniliśmy grzańca galicyjskiego na sangrię z lodem.

Nasz trzeci dzień długiego weekendu postanowiliśmy spędzić poza Lizboną. Jedziemy do Sintry.

Docieramy na dworzec Rossio, zostawiamy bagaże w skrytkach dworcowych i wsiadamy w pociąg do Sintry. Po niecałej godzinie docieramy na miejsce i potem autobusem pod kolorowy Pałac Pena. Pałac stoi na wzgórzu, zatem trzeba się tam wdrapać. Ilość tłumów podążających w tym samym kierunku nieco nas przeraziła. Mąż wyczytał gdzieś, że o tej porze roku ruch turystyczny jest zmniejszony o ok.40% w stosunku do pełnego sezonu podczas wakacji. Nawet nie wyobrażam sobie jak ten ruch wygląda w pełni sezonu, z praktycznie dwukrotną ilością turystów, przy dwukrotnie wyższej temperaturze. Nawet teraz zwiedzanie pałacu trudno było nazwać przyjemnością. Zwiedzanie odbywa się w tłumie ludzi, powoli przesuwających się jeden za drugim. Wejścia do pałacu wykupuje się na konkretną godzinę, ale nawet pomimo tego formuje się ogromna kolejka. Stojąc w tej kolejce byliśmy świadkami sceny, kiedy to czwórka Rosjan weszła do pałacu poza kolejnością. Mój mąż tylko skomentował to pod nosem, natomiast kilka osób z kolejki nie miało ochoty udać, że tego nie widzi. Pewna czarnoskóra para, i raczej nie Portugalczycy, ponieważ zwracali się do strażników po angielsku, dopytywała głośno i dobitnie, dlaczego te osoby zostały wpuszczone poza kolejką. Do tych pytań głośno dołączyła rodzina Hindusów z małym dzieckiem, która tak jak wszyscy inni, również grzecznie czekała w kolejce. Trochę mi było żal tych strażników, którzy ewidentnie nie chcieli incydentu z Rosjanami, za to dostali w gratisie połajankę  międzynarodową.

Trochę mi ulżyło mentalnie, kiedy to inni zwrócili uwagę na takie zachowanie. Zawsze się boję, że może ja jestem negatywnie nastawiona, zbyt wyczulona. Okazuje się, że jednak mam dość standardowe podejście do kwestii poprawnego zachowania czy bezczelności, sądząc po reakcjach ludzi ewidentnie z różnych stron świata, a zbieżnych z moimi odczuciami.

Dość dygresji. Czas na Zamek Maurów. Tutaj, mimo że zamek jest w większej części w ruinie, podobało nam się dużo bardziej. Przede wszystkim brak tłumów powodował, że miejsce od razu nabrało tajemniczości czasów rekonkwisty. Zamek podobno przy żadnej ze stron nie utrzymał się zbyt długo. Przechodził z rąk do rąk. Nikt nie mógł tam dłużej zagrzać miejsca. Z murów zamku roztaczają się wspaniałe widoki. Szkoda tylko, że w ten jeden dzień w Sintrze nie było słońca. Na Sintrę mieliśmy szersze plany wzorując się na wskazówkach z różnych stron internetowych. Jeśli sami będziecie taki wyjazd organizować nie dajcie się zwieść i nie wierzcie temu, że jesteście w stanie zwiedzić więcej niż dwie duże atrakcje w Sintrze, zjeść obiad i spokojnie zdążyć na pociąg powrotny. Zwłaszcza w pełni sezonu. Chyba że decydujecie się jedynie na „rzut okiem”, bez większego zagłębiania się w to co Sintra oferuje. Po tym doświadczeniu wiem, że po raz drugi nie wybrałabym Sintry na trzeci dzień długiego weekendu w Lizbonie, tylko jednak spędziła go poznając kolejne atrakcje stolicy Portugalii. Dlatego między innymi mówi się, że podróże kształcą!

Po powrocie do Lizbony zjedliśmy kolację i nocnym rejsem wróciliśmy do Krakowa.

Wylatując do Lizbony 23 listopada mieliśmy jeszcze ciepłą jesień. Wracając kilka dni później, na Balicach przywitały nas pługi odśnieżające pas startowy. Co tym bardziej podbiło uroki  ciepłej, jesiennej i delikatnie słonecznej Lizbony.  

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *