Dawno, dawno temu… albo całkiem niedawno!

Pewna słowiańska księżniczka  zakochała się w księciu z dalekiego, zachodniego kraju.

Albo pewna Polka, Warszawianka, zakochała się w Holendrze!

I to z wzajemnością.

Jedyny problem polegał na tym, że Holender był rozwiedziony.

Zapytacie: w czym problem? Mało to rozwodów w dzisiejszym czasach? Rosnące statystyki rozwodowe powodem do dumy nie są. Jednak pytanie jest jak najbardziej zasadne. Dlaczego rozwód wybranka naszej zakochanej księżniczki to taki problem?

Księżniczka, jak to w Rzeczpospolitej często bywa, była i jest praktykującą katoliczką. I bardzo chciała mieć ślub kościelny.

I od razu rozwieję wszelkie wątpliwości. To ona byłą praktykującą katoliczką, i to jej zależało na ślubie kościelnym, a nie przysłowiowym „ciociom i babciom”. Chociaż babcia w tej historii odegra niebagatelną rolę! O tym za chwilę.

I tutaj zaczynają się schody!

Wybranek serca naszej bohaterki miał tylko ślub i rozwód, że użyję takiej niepoprawnej nomenklatury: cywilny.

Nigdy ani on, ani jego pierwsza żona nie mieli ślubu kościelnego w jakimkolwiek obrządku.

A wiecie co się okazało?

Aby nasza księżniczka mogła wziąć ślub kościelny ze swoim wybrankiem, tenże wybranek musi wziąć „rozwód kościelny”, czyli poprawniej: unieważnić swoje małżeństwo według procedur Kościoła katolickiego, mimo, że nigdy ślubu w Kościele katolickim nie brał!

Mimo tego, iż ta opcja w pierwszej chwili wzbudza największy, naturalny sprzeciw, tak naprawdę jest najbardziej logicznym, „sprawiedliwym” rozwiązaniem. Dlaczego?

Kościół katolicki przez wieki rozszerzania swoich wpływów stosował się do zasady mówiącej o tym, że akceptował zastany tam stan prawny. To znaczy, że małżeństwa zawarte według obrzędów pogańskich, czy w innych obrządkach, po przejściu małżonków na katolicyzm zachowywały swoją ważność.

Zatem, starając się przyłożyć jakoś wspomnianą zasadę do sytuacji naszej księżniczki, na zasadzie równości procesów można by pokusić się o stwierdzenie, że to wymaganie kościoła jest zasadne.

Tak… tylko wiemy ile takie unieważnienie małżeństwa trwa. Statystyki mówią o dwóch, trzech latach. Cóż to jest w odniesieniu do wieczności! Jednak nasi zakochani nie w wieczności, a w rzeczywistości „tu i teraz” chcieli organizować swoje życie.

Nie wspomnę w tym wszystkim zdziwienia pierwszej małżonki naszego księcia, która raczej w proces unieważnienia ich cywilnego małżeństwa w Kościele katolickim musiałaby być zaangażowana.

Księżniczka, jak to na bogobojną katoliczkę przystało, nie poddawała się. Szukała innych rozwiązań.

I znalazła. Decyzja papieża, jako nieomylnej głowy Kościoła byłaby lekiem na całe zło zaistniałej sytuacji. Jednak i pierwsza i kolejna oficjalna korespondencja wysłana do głowy Kościoła katolickiego pozostawały bez odzewu na przestrzeni kilku miesięcy.

Cóż zatem?

Okazało się, że jest szybkie i proste wyjście, które anuluje wszelkie wymagania rozwodowe i jakiekolwiek inne, które mogłyby przyjść do głowy osobom decyzyjnym, zaangażowanym w proces: Sven powinien się ochrzcić w Kościele katolickim…

I tu zapadło milczenie…

Nasz księże, Sven, należy do Kościoła protestanckiego i w takiej kulturze został wychowany.

On sam, wpatrzony w swoją polską księżniczkę był już nawet gotów się ochrzcić, tylko teraz to ona zaoponowała.

Skoro mają być małżeństwem, być równoprawnymi członkami w tym związku, to dlaczego jedno z nich ma się wyrzec swojej religii? Dlaczego organizacje mówiące o tym jak żyć, uczące moralności i szacunku nie są i nie były w stanie na przestrzeni dziejów wypracować wzajemnych, równoległych procedur pozwalających zachować w takich sytuacjach swoją wiarę.

O co chodzi? O statystyki? O kolejną owieczkę w tym a nie innym stadle?

Jak to podsumował znajomy, nomen omen, praktykujący i zaangażowany katolik: zawsze chodzi o to samo, o władzę i o pieniądze.

Nasi zakochani byli w sytuacji co najmniej patowej.

Leciwa babcia naszej księżniczki, pamietająca Powstanie Warszawskie, dopytywała czy zakochani zwlekają z tym ślubem ze względów oszczędnościowych. „Czy oni chcą mieć jednego gościa mniej i czekają na moją  śmierć?”

Po takim pytaniu nie było wyjścia i trzeba było babcię wtajemniczyć w meandry ścieżek życiowych katoliczki i protestanta, którzy chcą wziąć ślub, nie tylko cywilny.

Babcia miała za dużo lat, żeby się czemukolwiek dziwić. Tak naprawdę była w całym zaangażowanym towarzystwie najmniej zdziwioną i najmniej zbulwersowaną.

Życiowe doświadczenia spowodowały tylko tyle, że pokiwała głową i stwierdziła, że na razie trzeba się skupić na przygotowaniach do świąt. Wigilia za kilka dni przecież.

Święta minęły i jak to w tradycji Kościoła katolickiego bywa, po świętach czas na wizytę duszpasterską.

Ksiądz zaszedł i do domu naszych bohaterów. Po wstępnych, tradycyjnych modlitwach następuje zazwyczaj mniej oficjalna część wizyty: kilka słów rozmowy z wiernymi.

W tym momencie wspomniana wcześniej babcia przejmuje stery i wyprasza z pokoju wszystkich domowników, życząc sobie pozostać sam na sam z kapłanem.  Wszyscy byli mocno zaskoczeni zachowaniem babci. Najbardziej jej własna córka, która ze względu na stan zdrowia swojej matki, związany z wiekiem, nalegała aby asystować przy tej rozmowie. Starsza pani bezpardonowo, z energią i determinacją od lat u niej nie widzianą oświadczyła, że absolutnie nie życzy sobie świadków przy tej rozmowie, sugerując, że może chodzić o spowiedź.

Na to już nie było argumentów. Młody wikary, który mógłby być wnukiem babci, dał do zrozumienia zdziwionej rodzinie, żeby się nie martwili. On sobie poradzi ze starszą panią.

O nieszczęsny! Gdybyż wiedział co go czeka!

Czas ciągnął się niemiłosiernie. Zięć naszej zażywnej staruszki, ojciec zakochanej bohaterki, czyli człowiek już nie najmłodszy sugerował nawet, że on przystawi ucho do dziurki od klucza i spróbuje się dowiedzieć, co się dzieje za drzwiami. Wszyscy ofuknęli go mocno dla przyzwoitości, aczkolwiek jak potem przyznali, sami wpadli na taki sam pomysł, łącznie z jego własną małżonką. Pół godziny na spowiedź? No bez przesady! Babcia tyle nie nagrzeszyła!

Wreszcie drzwi otwierają się, a oczom zniecierpliwionych domowników ukazuje się spocony jak szczur wikary i wsparta na jego ramieniu, zadowolona z siebie babcia. Widok był tak porażający, że nikt nie ośmielił się odezwać.

W końcu sam wikary przerwał nienaturalną ciszę.

„Niech Asia i Sven przyjdą do niego w poniedziałek. Ale po czasie pracy kancelarii parafialnej. I tylko do niego! Będzie na nich czekał. On im da ten ślub.”

Alleluja! Alleluja! Alleluja!

Fanfary anielskie zagrały. Ksiądz szybko pożegnał się z domownikami nie przyjmując nawet zwyczajowej ofiary na kościół.

Babcia podniosła tylko brew w udawanym zdziwieniu i zażyczyła sobie kieliszeczka wiśnióweczki swojego zięcia, ponieważ wyczerpała ją nieco ta „spowiedź…”

Nie pytajcie, bo nie wiem!

Zainteresowani bardziej od nas też nie wiedzą, jakich argumentów użyła babcia w dyskusji w wikarym, i jakie były decydujące.

Skoro jednak katolicki ksiądz wygłosił jasną deklarację, to można pokusić się o stwierdzenie, że nie ma rzeczy niemożliwych, a wiara czyni cuda!

I miejmy nadzieję, że … żyli długo i szczęśliwie!

One thought on “Bajka o zakochanej księżniczce

  1. Hmmm? wychodzi na to, że jeśli nie można, ale bardzo się chce to jednak można?
    Trzeba tylko zdeterminowanej babci i mądrego księdza.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *